poniedziałek, 24 października 2011

Kurt Vonnegut, „Kocia kołyska”





– A ja myślę, że poświęcając swoje życie dla dobra innych ma pan więcej powodów do radości z życia niż inni ludzie – powiedziałem.
– Miałem też kiedyś jacht.
– Nie rozumiem.
– Posiadacz jachtu również ma więcej powodów do radości niż pozostali ludzie.



Kiedy odkładałam na półkę „Rzeźnię numer pięć”, wiedziałam, że było to moje pierwsze, lecz z pewnością nieostatnie spotkanie z Vonnegutem. Niewiele czasu minęło, nim zabrałam zabrałam się do lektury „Kociej kołyski”, zaintrygowana zdawkową wzmianką kolegi: „przeczytasz i zostaniesz wyznawczynią Bokonona”.

Może najpierw krótko o fabule, która w przynajmniej jednym zbieżna jest z „Rzeźnią numer pięć”: główny bohater – młody dziennikarz John (który równie dobrze mógłby być Jonaszem) – chce napisać książkę. Ponieważ chce wiernie sportretować to, co robili sławni ludzie w chwili zrzucenia na Hiroszimę bomby atomowej, zbierając materiał, dociera do otoczenia Felixa Hoenikkera, nazywanego ojcem bomby atomowej. Koresponduje z dwójką jego dzieci, odwiedza zakład w którym uczony pracował, rozmawia z jego danymi znajomymi... Oprócz wiedzy o przedziwnym, choć wielkim człowieku, jakim był Felix Hoenikker, słyszy (braną za blagę) opowieść o tajemniczej substancji, nazwanej przez zmarłego lodem-9, a która mogłaby być najpotężniejszą bronią, jaką znałby świat. Opowieść o lodzie-9 nie przestaje zaprzątać myśli Johna.

Tak się zdarzyło – tak się musiało zdarzyć (jak rzekłby Bokonon), że John, śladem trzeciego ocalałego członka rodziny Hoenikkera, trafia na San Lorenzo – swoistą utopię (z jednym hotelem), rządzoną przez „Papę” Monzano. W drodze na San Lorenzo po raz pierwszy styka się z religią Bokonona, która na wyspie została zakazana (sam Bokonon jest wyjęty spod prawa).

Oczyma Johna poznajemy kolejne tajniki przedziwnej religii Bokonona, historię utopii, a także dalsze losy San Lorenzo, gdyż oto dni dyktatora zbliżają się do kresu.
Kiedy potem stało się jasne, że żadne reformy polityczne ani ekonomiczne nie są w stanie ulżyć doli ludu, religia pozostała jedyną ostoją nadziei. Prawda była wrogiem ludu, ponieważ była zbyt okrutna, i Bokonon wziął na siebie obowiązek dostarczania ludowi coraz to piękniejszych łgarstw.

I przypomniałem sobie rozdział czternasty Księgi Bokonona, przeczytany w całości poprzedniego wieczora. Rozdział czternasty jest zatytułowany: Jaką nadzieję może żywić myślący człowiek co do przyszłości ludzkości, jeśli weźmie pod uwagę doświadczenia ostatniego miliona lat?
Na przeczytanie rozdziału czternastego nie trzeba zbyt wiele czasu. Składa się on z jednego tylko słowa i kropki. Oto ono:
„Żadnej.”

Przytoczone w recenzji cytaty zaledwie w ułamku oddają język powieści i jej styl, z całą masą absurdalnych (i właśnie przez to tak głęboko zapadających w pamięć) dialogów, aforyzmami oraz wierszami z Księgi Bokonona, samozwańczego proroka religii, o której jawnie mówi, że jest kłamstwem. Jeżeli ktoś nie przepada za intelektualną lekturą, „Kocia kołyska” i tak zapewni mu z pewnością pierwszorzędną, humorystyczną rozrywkę. Nie sposób nie uśmiechać się przy malowniczych porównaniach proroka.

Jednak jeśli podejmiemy intelektualną grę z autorem, jeśli prześledzimy sznurki kociej kołyski, zobaczymy w książce znacznie więcej.

Spróbujmy interpretować słowa Bokonona tak, jak mogłyby być interpretowane (wedle wskazówek  proroka) – jako oczywiste kłamstwa.
Spróbujmy zobaczyć w „Kociej kołysce” te fragmenty, które dotyczą degeneracji Ameryki, upadku nauki, zaniku głębszych uczuć. Popatrzmy na stosunek naukowców do polityki (brak zainteresowania celem, w jakim inni posłużą się odkryciem) i odwrotnie – polityków do naukowców (traktowaniem tych drugich jak narzędzi do wygrywania wojny). Popatrzmy na hipokryzję rządzących i na to, co w stanie są poświęcić dla władzy. Popatrzmy na San Lorenzo jak na Kubę, a na całą historię przez pryzmat zimnej wojny.
A nade wszystko – wynotujmy te perełki z Bokonona i przyjrzyjmy się im po czasie. Z dala od lektury.

Pomysłowa, intelektualna, przeplatająca fakty absurdem, ironią i groteską, dążąca do katastrofalnego finału – powieść zapada w pamięć naprawdę na długo.

Gorąco polecam, tak do lektury pobieżnej, jak głębszej.

4 komentarze:

  1. Tytuł jest naprawdę niebanalny, ale z drugiej strony zaciekawiła mnie ogólna fabuła przeplatana ironią, groteską i swoistym absurdem. Ciekawa mieszanka, którą chętnie poznam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Recenzja naprawdę ciekawa, ale książka chyba trochę nie dla mnie, chociaż kto wie ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. zawsze chciałam to przeczytać, zwłaszcza po "Rzeźni numer 5". tylko jakoś znaleźć tego nigdzie nie mogę ;-)

    a co do Folletta, na pewno Ci przypadnie do gustu.

    OdpowiedzUsuń
  4. @Cyrysia - z pewnością przekonasz się, że warto!

    @Toska - kiedyś też myślałam, że proza Vonneguta zdecydowanie nie jest czymś dla mnie... Ale się pomyliłam, więc serdecznie polecam!

    @Kasiek - chyba Albatros na listopad szykuje nowe wydanie, na które pewnie się skuszę, bo z tej serii mam "Rzeźnię..." Wówczas możemy się jakoś zgadać ;]

    OdpowiedzUsuń