wtorek, 25 października 2011

Marina Mayoral, „Smutny to oręż, co nie broni się słowem”


Skuszona promocjami w Matrasie, nabyłam ostatnio (czyli kilka godzin temu) kilka pozycji z serii: Salsa książki dla muzykalnych. Jako pierwszą, jeszcze dziś, połknęłam krótką powieść Mariny Mayoral. Wybór padł po lekturze dedykacji:
Dla taty,
który ma osiemdziesiąt osiem lat,
przeżył dwie wojny
i kiedyś, w dzieciństwie, przewrócił się
i połamał jedyną zabawkę,
jaką kiedykolwiek dostał na Gwiazdkę:
drewnianą dwukołówkę,
którą pamięta do dziś.


Słowa te dziwnie mnie rozczuliły. Równocześnie stanowiły trafną zapowiedź nastroju, jaki zapanować miał nad czytelnikiem przy odwracaniu kolejnych kart.

Choć sama opowieść liczy sobie niewiele ponad 130 stron, między pierwszą a ostatnią mieści  się kilkadziesiąt lat, dwie wojny (w tym jedna światowa) i wyścig zbrojeniowy, który znamy pod nazwą zimnej wojny, aż do upadku muru berlińskiego. Historia skondensowana jest wokół czteroosobowej hiszpańskiej rodziny.

W Hiszpanii trwa wojna domowa między republikanami i zwolennikami generała Franco. Rodzice dwunastoletniej Harminii i sześcioletniej Rosy, zaangażowani w konflikt po stronie tych pierwszych (ojciec walczy, matka opatruje rannych), nie chcąc, by dziewczynki wychowywane były przez popierającą stronę przeciwną rodzinę, wysyłają je do Związku Radzieckiego. Harmonia i Rosa już wcześniej znajdowały się w sierocińcu (umieszczenia ich tam nigdy nie miała siostrze wybaczyć ich ciotka), teraz zaś, podzielając los wielu hiszpańskich dzieci, miały przeczekać czas wojny domowej w przytułku w zupełnie innym miejscu Europy, gdzie miano troskliwie się nimi zająć. Ojciec, żegnając je na peronie zapewnia, że gdy tylko Republika zwycięży, znów się połączą i będą równie szczęśliwi, jak dawniej, a nawet jeszcze bardziej.

Historia nie jest jednak dla uciekinierów tak łaskawa, bowiem wojna domowa jest dopiero początkiem tułaczki członków rodziny.

Narracja biegnie dwutorowo: to poznajemy losy dzieci, próbujących odnaleźć się w nowym środowisku, zawierających nowe przyjaźnie, tęskniących i wciąż szukających swojego miejsca w świecie, to rodziców na froncie i tułaczkę powojenną. Zanim matka znów Carmina znów ujrzy dzieci, minie sporo czasu, a one same będą musiały podjąć kilka ważnych decyzji...

Nie tylko ze względu na niewielką objętość, ale i na walory stylistyczne, książkę połyka się  błyskawicznie, w „smutnym” oczarowaniu. I choć postaci czasem jawią nam się jak przez mlecznobiałą mgłę, jakby nie były w pełni trójwymiarowe i rzeczywiste, w tym może właśnie tkwi jej urok. Przywiązujemy się zwłaszcza do bohaterów dziecięcych, pokazujących nam, że nawet w najcięższych sytuacjach można znaleźć jakieś dobre strony, a tęsknotę i poczucie wyobcowania można w pewnym stopniu przezwyciężyć.

Jeśli chodzi zaś o realizację marzeń, trzeba chociaż spróbować.

Polecam uwadze!

poniedziałek, 24 października 2011

Kurt Vonnegut, „Kocia kołyska”





– A ja myślę, że poświęcając swoje życie dla dobra innych ma pan więcej powodów do radości z życia niż inni ludzie – powiedziałem.
– Miałem też kiedyś jacht.
– Nie rozumiem.
– Posiadacz jachtu również ma więcej powodów do radości niż pozostali ludzie.



Kiedy odkładałam na półkę „Rzeźnię numer pięć”, wiedziałam, że było to moje pierwsze, lecz z pewnością nieostatnie spotkanie z Vonnegutem. Niewiele czasu minęło, nim zabrałam zabrałam się do lektury „Kociej kołyski”, zaintrygowana zdawkową wzmianką kolegi: „przeczytasz i zostaniesz wyznawczynią Bokonona”.

Może najpierw krótko o fabule, która w przynajmniej jednym zbieżna jest z „Rzeźnią numer pięć”: główny bohater – młody dziennikarz John (który równie dobrze mógłby być Jonaszem) – chce napisać książkę. Ponieważ chce wiernie sportretować to, co robili sławni ludzie w chwili zrzucenia na Hiroszimę bomby atomowej, zbierając materiał, dociera do otoczenia Felixa Hoenikkera, nazywanego ojcem bomby atomowej. Koresponduje z dwójką jego dzieci, odwiedza zakład w którym uczony pracował, rozmawia z jego danymi znajomymi... Oprócz wiedzy o przedziwnym, choć wielkim człowieku, jakim był Felix Hoenikker, słyszy (braną za blagę) opowieść o tajemniczej substancji, nazwanej przez zmarłego lodem-9, a która mogłaby być najpotężniejszą bronią, jaką znałby świat. Opowieść o lodzie-9 nie przestaje zaprzątać myśli Johna.

Tak się zdarzyło – tak się musiało zdarzyć (jak rzekłby Bokonon), że John, śladem trzeciego ocalałego członka rodziny Hoenikkera, trafia na San Lorenzo – swoistą utopię (z jednym hotelem), rządzoną przez „Papę” Monzano. W drodze na San Lorenzo po raz pierwszy styka się z religią Bokonona, która na wyspie została zakazana (sam Bokonon jest wyjęty spod prawa).

Oczyma Johna poznajemy kolejne tajniki przedziwnej religii Bokonona, historię utopii, a także dalsze losy San Lorenzo, gdyż oto dni dyktatora zbliżają się do kresu.
Kiedy potem stało się jasne, że żadne reformy polityczne ani ekonomiczne nie są w stanie ulżyć doli ludu, religia pozostała jedyną ostoją nadziei. Prawda była wrogiem ludu, ponieważ była zbyt okrutna, i Bokonon wziął na siebie obowiązek dostarczania ludowi coraz to piękniejszych łgarstw.

I przypomniałem sobie rozdział czternasty Księgi Bokonona, przeczytany w całości poprzedniego wieczora. Rozdział czternasty jest zatytułowany: Jaką nadzieję może żywić myślący człowiek co do przyszłości ludzkości, jeśli weźmie pod uwagę doświadczenia ostatniego miliona lat?
Na przeczytanie rozdziału czternastego nie trzeba zbyt wiele czasu. Składa się on z jednego tylko słowa i kropki. Oto ono:
„Żadnej.”

Przytoczone w recenzji cytaty zaledwie w ułamku oddają język powieści i jej styl, z całą masą absurdalnych (i właśnie przez to tak głęboko zapadających w pamięć) dialogów, aforyzmami oraz wierszami z Księgi Bokonona, samozwańczego proroka religii, o której jawnie mówi, że jest kłamstwem. Jeżeli ktoś nie przepada za intelektualną lekturą, „Kocia kołyska” i tak zapewni mu z pewnością pierwszorzędną, humorystyczną rozrywkę. Nie sposób nie uśmiechać się przy malowniczych porównaniach proroka.

Jednak jeśli podejmiemy intelektualną grę z autorem, jeśli prześledzimy sznurki kociej kołyski, zobaczymy w książce znacznie więcej.

Spróbujmy interpretować słowa Bokonona tak, jak mogłyby być interpretowane (wedle wskazówek  proroka) – jako oczywiste kłamstwa.
Spróbujmy zobaczyć w „Kociej kołysce” te fragmenty, które dotyczą degeneracji Ameryki, upadku nauki, zaniku głębszych uczuć. Popatrzmy na stosunek naukowców do polityki (brak zainteresowania celem, w jakim inni posłużą się odkryciem) i odwrotnie – polityków do naukowców (traktowaniem tych drugich jak narzędzi do wygrywania wojny). Popatrzmy na hipokryzję rządzących i na to, co w stanie są poświęcić dla władzy. Popatrzmy na San Lorenzo jak na Kubę, a na całą historię przez pryzmat zimnej wojny.
A nade wszystko – wynotujmy te perełki z Bokonona i przyjrzyjmy się im po czasie. Z dala od lektury.

Pomysłowa, intelektualna, przeplatająca fakty absurdem, ironią i groteską, dążąca do katastrofalnego finału – powieść zapada w pamięć naprawdę na długo.

Gorąco polecam, tak do lektury pobieżnej, jak głębszej.

niedziela, 23 października 2011

Magdalena Zimny-Louis, „Ślady hamowania”




Miłość siostrzana bywa naprawdę trudnym uczuciem. Czasem osoby, które przez całe lata były dla siebie najlepszymi przyjaciółkami, dzieliły się każdą radością i smutkiem, zwierzały się sobie z małych i drobnych zwycięstw i porażek, nagle zrywają kontakt. A rodzina zachodzi w głowę, co mogło się wydarzyć, jaka rzecz mogła poróżnić dwie niemal bliźniacze dusze.

Analogiczna sytuacja ma miejsce w „Śladach hamowania” Magdaleny Zimny-Louis – Marlena i Izabela nie rozmawiają ze sobą od śmierci ojca, czyli od trzech lat. Dystans, jaki dzieli siostry, mieszkające odpowiednio – z dorastającą córką pod Londynem oraz z mężem oraz synem pod Warszawą, nie sprzyja przełamaniu lodów. Brak jakiegokolwiek kontaktu dla każdej z nich jest zadrą w sercu, jednak żadna z sióstr nie potrafi przełamać bolesnej ciszy.

Z kart „Śladów hamowania” śledzimy dzieje kilkorga starych znajomych. Marleny, borykającej się z już drugim rozwodem oraz perspektywą opuszczenia przez udającą się na studia córkę, nieco nadużywającej alkoholu Izabeli, która coraz gorzej dogaduje się nie tylko z rodziną męża, ale i z nim samym, Alexa, który po latach życia w USA i rozpadzie małżeństwa przylatuje do Polski, Danki oraz pięknej, dziecinnej i wciąż nie mogącej sobie ułożyć życia Natalii.

Początek powieści przenosi nas w sam środek procesu Danki, przyjaciółek ich obu, jeszcze z okresu szkoły średniej. Danka, która do Anglii pojechała za mężem, zostawiwszy w Polsce kilkunastoletnią córkę, a w nowym kraju urodziła syna, zostaje oskarżona o zabójstwo męża. Jak doszło do zbrodni? Dlaczego kobieta zabiła Karola, którego przecież kochała? Marlena, śledząca proces z sali, jako najbliższa Dance osoba, nie potrafi tego zrozumieć. Przyjaciółka nawet nie chce z nią rozmawiać.

W „Śladach hamowania” widzimy dwie Polski – jedną, oczyma Polaków, drugą – opisywaną przez tych, których los rzucił poza jej granice. Myliłby się jednak ten, kto ze względu na podejmowane tematy (jak powiedzieć matce, że jej córka trafiła za kratki? czy zdradę można wybaczyć? czy czasem zatajenie prawdy przed bliskimi nie jest lepszym rozwiązaniem? jak silna w nas potrafi być duma?)  wziąłby powieść za lekturę wyłącznie przytłaczającą, ciężką. Książka zgrabnie łączy w sobie i tematy trudne, i żartobliwe szkice na temat naszej mentalności czy sytuacji rodem z polityki. Wojna o krzyż na Krakowskim Przedmieściu, w którą aktywnie zamieszana jest matka jednej z bohaterek, opisy docinków i szykan, jakie spotykają na niektórych wsiach tych, którzy manifestują odmienne poglądy polityczne... Z drugiej zaś strony: przesympatyczne i wywołujące śmiech na twarzy nieporozumienia i wspomnienia lat minionych, fantastyczny język (zwłaszcza dialogi w wykonaniu Izabeli jako jednej ze stron), humorystyczne miniatury rzeczywistości. Ta książka zmusza do myślenia, ale jednocześnie co kilka stron skazuje nas na uśmiech... nieraz z nas samych. Czasem tylko jest to uśmiech przez łzy.

To nie jest zwykłe czytadło dla kobiet, a już z pewnością nie sztampowy romans, choć i historii miłosnej w środku nie zabraknie. Zdecydowanie rzecz z wyższej półki „kobiecej” – i pisze to osoba, która od czytadeł stroni, a tę pozycję pochłonęłam niemal od razu w całości.

Wzruszająca, zabawna, refleksyjna... idealna na późnojesienne popołudnie.

Ach. Co uwidoczniono na okładce, książka jest laureatką Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego ŚWIAT KOBIETY... Ci, którzy po nią sięgną, przekonają się, że nie bez powodu. A we mnie rodzi się chęć, by sięgnąć po pozostałe laureatki...

Carlos Ruiz Zafón, „Cień wiatru”



Każdemu, kto kocha czytać, miejsce nazywane Cmentarzem Zapomnianych książek jawi się jako lokalizacja magiczna, na poły mityczna, na poły mistyczna. Czytanie, kolekcjonowanie woluminów, chłonięcie zapachu zadrukowanego papieru, błądzenie palcem po wypukłościach starych okładek i odkurzanie tomów na półkach mają zaś w sobie coś z religii. Znam wielu, którzy na miejscu Daniela rękoma i nogami zapieraliby się przed opuszczeniem owego przybytku, godzinami penetrując zawartość półek.

I dlatego absolutnie nie dziwię się, że „Cień wiatru” podbił serca czytelników na całym świecie – podejrzewam, że przede wszystkim tych, którzy oddawanie się lekturze mają we krwi.

Barcelona, lato 1945. Daniel Sempre, niedługo przed swoimi jedenastymi urodzinami, zostaje zaprowadzony przez ojca, księgarza, do miejsca, w którym znajdują się księgi zapomniane i porzucone. Z racji pierwszej wizyty, chłopiec ma prawo zabrania z Cmentarza jednego tomu – jego wybór pada na „Cień wiatru”, książkę, która czeka tu na niego chyba od zawsze, jak ze zdumieniem zauważa chłopiec. Autorem powieści jest mało uznany pisarz, Julián Carax. Daniel, zauroczony swoim nowym skarbem, postanawia dowiedzieć się jak najwięcej o mało znanym pisarzu, odnaleźć i przeczytać inne jego książki. Tymczasem okazuje się, że niemal wszystkie dzieła Caraksa zostały zniszczone, a te pojedyncze egzemplarze warte są fortunę. W krótkim czasie „Cieniem wiatru” okazują się zainteresowani nie tylko antykwariusz Barceló i jego niewidoma siostrzenica, Klara, miłośniczka Caraxa, ale i tajemniczy, przerażający człowiek, przypominający jednego z bohaterów książki... i nie tylko. Chęć poznania historii pisarza powoli staje się osią życia młodego Daniela na co najmniej kilka następnych lat. Tajemnica goni tajemnicę, a chłopak zupełnie niechcący pakuje się w spore tarapaty...

Obserwujemy jakby dwie splecione ze sobą historie – próbę rozwikłania tajemnicy mało znanego literata oraz dorastanie półsieroty Daniela w powojennej Barcelonie, ze wszystkimi urokami, rozczarowaniami i niespodziankami młodości, a także z niesprawiedliwością czasów, w którym obu przyszło żyć. W którymś miejscu lektury dochodzimy do wniosku, że stopniowo odkrywane dzieje Caraksa oraz życie Daniela są do siebie zaskakująco podobne...

Powieść wciągająca, o niesamowitym klimacie, który sprawia, że kilkusetstronicową lekturę przerywa się naprawdę z żalem. Główny wątek, oparty na poszukiwaniu prawdy o Caraksie obfituje w niespodziewane zwroty akcji – kiedy czytelnik już ma wrażenie, że jest tuż-tuż, krok za autorem, krok przed bohaterami, nagle na jaw wychodzi coś, co brutalnie obala wszelkie dotychczasowe przewidywania i każe mu pokornie wczytać się ponownie i doszukiwać alternatywnych rozwiązań. Gwarantuję, że rozwiązanie zagadki zaskoczy każdego.

Na uwagę zasługuje także bardzo zróżnicowany język, miejscami przełamujący magię uliczek Barcelony, ukazujący jednocześnie nastroje w społeczeństwie Hiszpanii pod rządami generała Franco. Miękkim, plastyczny tok narracji Daniela zostaje poprzecinany obscenicznymi odzywkami przypadkowych przechodniów lub inspektora Fumero, który w słowach nie przebiera. Wulgarnie wręcz zdarza się też odezwać nie tylko taksówkarzowi, ale i Ferminowi, przyjacielowi głównego bohatera, który w księgarni i wobec kobiet miód na uszy leje swoją gładką wymową, „między nami mężczyznami” nie szczędzi jednak dosadnego języka.

Opisana wyżej postać wydaje mi się zresztą najmniej wiarygodna, jeśli chodzi o konstrukcję charakteru, jakby była zbyt mocno sprzeczna wewnętrznie nie tyle nawet w tym, co mówi, ale w zachowaniu względem funkcjonariuszy czy kobiet. Jednak mimo tego braku wiarygodności pozostaje jedną z najsympatyczniejszych postaci kart „Cienia wiatru”, lektury ze wszech miar godnej polecenia.

piątek, 21 października 2011

Kurt Vonnegut, „Rzeźnia numer pięć”

Zdarza się czasem, że po sięgnięciu do książek określanych mianem klasycznych czy kultowych, odczuwamy pewien rodzaj rozczarowania. Spodziewaliśmy się czegoś, co mocniej nas ujmie, bardziej zachwyci, przytrzyma, zostawi jakiś głębszy ślad, zapadnie w pamięć. A tu... Klapa.

Na szczęście, „Rzeźnia numer pięć, czyli Krucjata dziecięca, czyli Obowiązkowy taniec ze śmiercią” nie należy do lektur tego typu. Właściwie aż wstyd się przyznać, że po prozę Vonneguta sięgnęłam dopiero niedawno – może dotychczas od szeroko komentowanej książki odstręczała mnie owa złowieszcza „rzeźnia”? Tak czy inaczej, pewnego dnia, gdy błądziłam po księgarni, moja ręka zatrzymała się właśnie na tej pozycji.  I nie żałuję, bo to pewnie początek długiej przygody z twórczością amerykańskiego pisarza.

Kompozycja „Rzeźni...” jest wyraźnie szkatułkowa – historia o Billym Pilgrimie, który wypadł z czasu (a w konsekwencji równocześnie przeżywa wszystkie momenty swojego życia) jest treścią książki, która w zamierzeniu miała traktować o bombardowaniu Drezna. Tak naprawdę zaś do dziś stanowi – co jej czytelnicy często podkreślają – jedną z najmocniejszych i najbardziej oddziałujących na odbiorcę lektur antywojennych. Bo jest to książka o wojnie – i o dzieciach (nie tylko młodzieńcach, ale właśnie – dzieciach), które na tej wojnie walczyły. I które zginęły.

Śledzimy Billy'ego na przemian w różnych sytuacjach i momentach jego życia – zarówno w czasach wojennych, jak i „szczęśliwego” pożycia małżeńskiego oraz (w co, niestety, inni mieszkańcy Ziemi nie chcieli mu wierzyć) podczas pobytu na planecie Tralfamadoria, gdzie trzymany jest jako coś w rodzaju okazu w zoo.

Opowieść o Billym, którego drogi w pewnym momencie krzyżują się z narratorem „Rzeźni numer pięć” jest zgrabnym połączeniem opisu ówczesnego stanu ludzkości z elementami fantastycznymi, wciąż jednak dającymi wiele do myślenia na temat mentalności ludzi tamtych czasów. Poznajemy ocenę wojny zarówno z ust ludzi w niej uczestniczących lub takich, których członkowie rodzin znaleźli się na froncie, jak i żyjących w USA podczas jej trwania, a także opinie społeczności powojennej.

Równie ważnym elementem narracji jest samo bombardowanie Drezna, krążące na ten temat głosy tych, którzy przeżyli tę katastrofę lub o niej słyszeli z ust świadków oraz fakt tajenia masakry przez media alianckie jeszcze długo po wojnie.
To, co najbardziej ujmuje w „Rzeźni numer pięć, to styl narracji. Przemieszenie obrazów wojennych z elementami zabarwionymi lekkim przymrużeniem oka czy zjawiskami nieprawdopodobnymi (jak podróż kosmiczna Billy'ego) stwarza klimat, który na długo zapada w pamięć. Kontrast uzyskany między nieco naiwną miejscami opowieścią o Billym (przy czym naiwność i bezradność życiowa dotyczy głównie jego samego, nie całej narracji) a poważną tematyk, podkreślony jeszcze znakomitym językiem i erudycją autora, rzuca na kolana. Czytając, czujemy, jakbyśmy unosili się: nad życiem bohatera, nad scenerią wojenną, nad ziemią... Słodko-gorzka to lektura, obfitująca we wzruszenia, w chwile refleksji i milczących półuśmiechów. Zachwycająca, choć jednocześnie miejscami przerażająca.

Najmocniejszymi momentami są wcale nie chwile, w których relacjonowane są okoliczności śmierci poszczególnych postaci z kart książki, ale kwitowanie wszelkich wypadków i tragedii słowami „zdarza się”. Beznamiętność tego stwierdzenia jest uderzająca. Dziś uświadamia nam, odgradzającym się przecież na co dzień od śmierci, że nas nie minie, że jest powszechna, że (właśnie) „zdarza się codziennie. Dawniej zapewne uwypuklała przekonania o tym, że liczby poległych to właśnie miliony gdzieś-tam, ze statystyk, a nie ludzie z krwi i kości.

Lektura absolutnie nie do przegapienia.

Na marginesie warto jeszcze podkreślić trafność minimalistycznej okładki. zaproponowanej przez Albatros (bo po to wydanie sięgnęłam). Zestawienie maszyny wojennej z rysunkiem kojarzonym z książki dla dzieci i scalenie tych dwóch elementów uzmysławia po raz kolejny jedno z głównych przesłań książki. Na wojnie winą nie tylko ojcowie i mężowie. Na wojnie giną głównie dzieci, ci niedojrzali chłopcy porwani wzniosłymi ideami bądź przytłoczeni poczuciem obowiązku, którzy tak naprawdę nie zdążyli jeszcze nacieszyć się życiem. 

Cóż, zdarza się.

Oleg Ugriumow, Wiktoria Ugriumowa, „Nekromeron”

 
 
Muszę przyznać, że względem tej pozycji mam mieszane uczucia, głównie przez przesadnie pochwalne recenzje z tyłu. Obietnica śmierci ze śmiechu na każdej stronie nie jest czymś, w co należy wierzyć. O ile w ogóle jeszcze ktoś sugeruje się tego typu reklamami z tylnej okładki...

Pierwsze kilka rozdziałów (czy raczej rozdzialików, biorąc pod uwagę ich przeraźliwą krótkość) to - przynajmniej w moim odbiorze - kompletny chaos: zadzierzgnięcie na raz kilku wątków, które później będą się krzyżować, przeplatać, wybiegać w przyszłość, cofać się... Z pstrej zbiórki wynurza się z tego całkiem przyjemna plątanina, nieraz dająca czytelnikowi domyślić się tego czy owego. Oczywiście, jeżeli nie oczekuje się niczego szczególnie ambitnego. I pozwala przyzwyczaić się do stylu autorów. Nekromeron chyba w założeniu miał być lekturą łatwą, lekką i przyjemną. Właściwie, słowem, które określa ją najlepiej, jest sympatyczna.

Pomysł nawet zachęcający. W kraju rządzonym przez rozrzutnego króla Juliena Dobrodusznego dojrzewa bunt. Doradcy króla postanawiają stłumić niezadowolenie społeczne, napadając na ziemię królewskiego kuzyna - bogatego księcia da Kassar, wywodzącego się ze sławnego rodu Nekromantów. Plan wydaje się idealny - matka księcia całe życie trzymała go z dala od ojcowizny - młody Zelg nie ma zatem pojęcia o czarnej magii, w dodatku deklaruje się pacyfistą. Dopiero przybywa do swoich włości, by zmierzyć się z dziedzictwem i własną mocą. Między innymi za sprawą rozsiewających plotki gazet wkrótce ma po swojej stronie arcyciekawą armię. Zresztą, wojna to nie jedyny problem młodego księcia...

W świecie Nekromeronu postaciami pozytywnymi nie są ludzie, a minotaury (nawet w mini), troglodyci, wilkołaki, gorgonidy i inne tego typu stworzenia, każde ze swoją filozofią życiową i/lub bojowym toporkiem bądź czymś w tym guście. Historię łyka się szybko i ze smaczkiem (jeśli zapomnieć o tym, że miast obiecywanych wybuchów śmiechu zaserwowano nam po prostu uśmiech). Osobiście na początku cholernie mnie wkurzały cytaty i aforyzmy przerywające co jakiś czas narrację. Rozumiem motto na początku książki czy rozdziału, ale Twain czy Shaw pojawiający się (zwłaszcza w pierwszych rozdziałach) z irytującą częstotliwością nasuwają podejrzenie, że autorzy nie dobierali pasujących sentencji dla urozmaicenia formy, ale kroili fabułę pod upatrzone wcześniej złote myśli.

Jeżeli ktoś zdecyduje się sięgnąć po tomiszcze, zachęcam do wnikliwego przestudiowania taktyki Takangora, wyłożonej przy kolacji. Zwłaszcza pierożka.

Brandon Sanderson, „Siewca wojny”




Gdybym nie spotkała się wcześniej z Sandersonem przy okazji lektury „Elantris” z całą pewnością nie kupiłabym ciemnego, opasłego tomiszcza, tym bardziej, że — poza tytułem — również grafika okładki nasuwa skojarzenia z Kossakowską. Blady typ o długich, ciemnych włosach, miecz w ręku… Nie chcę kolejnego Anioła Zniszczenia, kolejnego Abbadona. „Było!”

      Powtórzę po raz kolejny starą, wyświechtaną radę — nie oceniajcie książek po okładkach. Sprezentowane mi kiedyś „Elantris” — to pamiętałam — na swój sposób oczarowało mnie nie tylko historią, ale przede wszystkim kreacją świata. W wypadku „Siewcy wojny” potajemnie liczyłam na to samo.

      Doradcy Dedelina, króla Idris — małego państwa leżącego w górach — nie mają wątpliwości: wojna z potężnym Hallandren wisi na włosku. Władcy silniejszego z państw wciąż uznają Idryjczyków za rebeliantów, w dodatku kontrolujących najważniejsze, strategiczne dla handlu przełęcze górskie. Co więcej, czczący Powracających władają bronią, której nigdy nie odważyliby się dobyć ich religijni przeciwnicy.

      Mija dwadzieścia lat od momentu podpisania układu, zgodnie z którym córka Dedelina ma zostać posłana na dwór w T’Telir i poślubiona Królowi-Bogu, Susebronowi — potworowi, któremu musi dać syna. Najprawdopodobniej wysłanie dwudziestoletniej Vivenny do Hallandren wcale nie zapobiegnie wybuchowi konfliktu zbrojnego, ale Dedelin nie może sobie pozwolić na niedotrzymanie warunków umowy — Idris jest zbyt słabe. Cenne jest wszystko, co może pozwolić wojsku zyskać na czasie.

      Jednak Dedelin w ostatniej chwili zmienia zdanie — (pod wpływem emocji, do których przed samym sobą przyznaje się ze wstydem) zamiast najstarszej córki, która przez całe życie gotowała się do wypełnienia swojego przeznaczenia, wysyła najmłodszą, kompletnie zaskakując nie tylko sąsiadów, ale i własnych ludzi, z Vivenną i niepokorną Siri włącznie. I tak, zaskoczona i przerażona Siri trafia do „pretensjonalnej” stolicy Hallandren, kraju, w którym ożywia się martwe przedmioty, czci stąpających po ziemi bogów i który — w przeciwieństwie do jej ojczyzny — jest bajecznie kolorowy.

      Przyznam, że na początku czytelnikowi może być trudno połapać się w zawiłościach stworzonego przez Sandersona świata. Świata, który przypomina sieć, w której przeszłość splata się z przyszłością, polityka — z religią, religia — z historią, a wszystko to spaja coś, co autor nazwał BioChromą. W Hallandren i Idris nie ma czegoś takiego, jak tradycyjna magia, tylko BioChroma — rodzaj siły, której używać można do Rozbudzania i która — w większych ilościach — wyostrza zmysły posiadacza. To ona jest swoistą gwarantką ustroju. I — jakkolwiek dziwnie to brzmi — w książce wszystko to ma sens.

      Jeżeli istnieje coś takiego jak fantastyka dyplomatyczna, „Siewcę wojny“ z całą pewnością można zaliczyć do tego podgatunku. Fabuła powieści obfituje w spiski i intrygi, także w zaskakujące zwroty akcji — i nie są to puste frazesy, którymi recenzent zachwala książkę, wierzcie mi. W „Siewcy” nic nie jest takie, jakie wydaje się na początku.

      Vivenna, wściekła na ojca, rusza siostrze na ratunek, Siri, traktowana w pałacu męża jak naczynie na dziecko, napotyka dziwne problemy w sypialni, dodatkowo po T’Telir krąży niechlujnie ubrany człowiek z czarnym, magicznym mieczem. Człowiek, którego nienawidzą, a po trosze i lękają się nowi opiekunowie Vivenny, a który już na początku powieści narobił sporo zamieszania…

      Ach, prawda, są jeszcze powiązani licznymi układami bogowie, z których jeden — Dar Pieśni — w ogóle nie wierzy w swoją boskość. Ani w to, że przed śmiercią był dobrym człowiekiem.

      Pajęczynowatość struktury „Siewcy wojny” ma w zasadzie tylko jedną wadę — nie sposób zbyt mocno ciągnąć za nitki, żeby nie porwać sieci — tak samo ja nie jestem w stanie zdradzić zbyt wiele z fabuły czy szczegółów świata bez szkody dla przyszłego czytelnika.

      I tego właśnie nie potrafię przeboleć, gdyż polecam książkę z całego serca. Ponad 600 stron wciągającej lektury, stylem lekkim, językiem dobrym, z pomysłem i właściwą już (choć po dwóch pozycjach może oceniać nie powinnam) autorowi dbałością o szczegół. W dodatku wydane dobrze (a ci, którzy mnie znają, wiedzą, że należę do osób czepialskich pod tym względem), marginesy nie są zbyt szerokie, czcionka nie męczy wzroku, błędów poważniejszych również nie znalazłam.

      Podsumowując, nawet, jeśli charakter któregoś z bohaterów czasem może czytelnikowi działać na nerwy, warto.

      Patrzę na okładkę i patrzę… I właściwie trudno jest mi nawet powiedzieć, kogo ma przedstawiać — i to jedyne moje zastrzeżenie pod adresem wydawnictwa MAG. Najlepiej, kiedy będziecie już mieli tomiszcze w rękach, owińcie je jakimś papierem, zwłaszcza, że tył książki może Wam popsuć całą zabawę, niestety.

Orson Scott Card, „Tropiciel”

     

O niewielu pisarzach mogę powiedzieć, że – jeśli nawet z braku pieniędzy w studenckiej kiesie nie kupuję – przynajmniej czytam w ciemno wszystko, co z ich twórczości ukazuje się na rodzimym rynku wydawniczym. Do takich właśnie autorów zalicza się Orson Scott Card.

      Tropiciel, pierwsza część nowego cyklu skierowanego (jak mi się przynajmniej wydaje) do młodzieży, tylko upewnia mnie w przekonaniu, że Card jak nikt potrafi łączyć fantasy i science fiction w coś świeżego i niepowtarzalnego.

      Dwutorowość narracji i akcji widoczne są już w samej konstrukcji rozdziałów – na początku każdego z nich znajdują się krótkie fragmenty dotyczące podróży w przestrzeni kosmicznej, a wydarzenia rozgrywają się na pokładzie statku, unoszącego w nieznane Rama Odyna, komputery pokładowe i Zbędnych. W miarę jak przewracamy kolejne strony, związek podróży Rama i epizodów z przestrzeni kosmicznej z planetą Arkadią, na której osadzona jest większa część opowieści, staje się coraz bardziej zrozumiały.

      Akcja zasadnicza skupiona jest wokół postaci Rigga – chłopca posiadającego niezwykłą moc widzenia ścieżek, jakimi poruszała się dowolna żyjąca istota w bliskiej lub dalszej przeszłości. Dzięki tej zdolności wraz z ojcem tropią zwierzęta, których skórami później handlują. Jednak ich wspólne wędrówki po lasach nie ograniczają się tylko do łowienia zwierząt – ojciec zmusza Rigga do rozwiązywania wielu zadań matematycznych i logicznych, uczy go języków obcych... innymi słowy, daje całkiem solidne wykształcenie, które – zdaniem chłopaka – do niczego w życiu mu się nie przyda.

      Podczas jednej z wypraw ginie ojciec Rigga, a on sam dowiaduje się, że zmarły zataił przed nim wiele ważnych spraw na czele z tym, kim chłopak jest naprawdę. Rigg wyrusza więc na poszukiwanie swojej tożsamości oraz siostry, o której dowiedział się w ostatnich chwilach życia ojca. Odbiera również przechowywany przez ich przyjaciółkę depozyt, który przysparza mu niemało kłopotu. W drodze do Aressa Sessamo czeka go cała masa atrakcji: zostanie oskarżony o zabójstwo, kradzież, podszywanie się pod kogoś, kim nie jest, wreszcie zostanie pojmany i takie tam. Przy okazji Rigg przekona się, że – być może – nie jest tak wyjątkowy, jak mu się zdawało. I że z magicznymi zdolnościami należy naprawdę uważać, bo mieszanie w przeszłości może mieć co najmniej nieoczekiwane konsekwencje dla teraźniejszości, nie mówiąc już o przyszłości...

      Rigg, Umbo i Param – trójka charakterystycznie dla Carda nakreślonych bohaterów dziecięcych – oraz towarzyszący im były żołnierz Bochen nie do końca celowo pakują się w niezłe tarapaty, z których odnajdą zupełnie niekonwencjonalne wyjście...

      Ogromnym plusem książki jest konstrukcja świata – nie tylko samych miejsc, w jakich toczy się akcja. Także inne informacje, jakich dostarcza nam autor o samej Arkadii i jej historii podsycają ciekawość czytelnika. Szczególnie ciekawy wydaje się obiekt zwany Murem, zarówno jeśli chodzi o jego działanie, jak i kwestię tego, skąd się wziął. Równie interesujące są: kalendarz zaczynający się w roku -11 191 czy panująca w Aressa Sessamo sytuacja polityczna – republika powstała po obaleniu matriarchalnej monarchii, w której jednak wciąż znajdą się ludzie dążący do jej przywrócenia lub wskrzeszenia jeszcze wcześniejszego stanu, monarchii patriarchalnej... Polityka Ziemi i polityka Arkadii krzyżują się subtelnie z losami bohaterów, tworząc arcyciekawą mieszankę, okraszoną gdzieniegdzie sporą dawką humoru.

      Co prawda eksperymenty z czasem, jakie przeprowadzają bohaterowie, mogą nieco kofundować (bez trudu mogę wyobrazić sobie czytelnika, który gubi się w tym, kto i kiedy jest w danym momencie w przeszłości, kto w teraźniejszości), ponad 500 stron opowieści na pewno oczaruje niejednego. Choć nie każdego, kto miał już okazję poznać magię sagi o Enderze. Gdybym miała porównywać, wcześniejsze dzieło stawiałabym zdecydowanie ponad. Może (z takimi zarzutami można się w sieci spotkać) historia do najoryginalniejszych nie należy, jednak kunszt pisarza widoczny jest dzięki temu jeszcze wyraźniej.

      I choć – jako osoba wiekowa – prawdopodobnie nie mieszczę się w zamierzonym targecie, z chęcią sięgnę po kolejne tomy przygód Rigga i jego przyjaciół.

czwartek, 20 października 2011

Neil Gaiman, „Odd i Lodowi Olbrzymi”


Pozwólcie, że coś Wam opowiem.

      Dawno, dawno temu, kiedy zimą śnieg bywał bielszy i zimniejszy, a wiosną trawa zieleńsza i soczystsza niż dziś, i gdy po ziemi jeszcze chodzili prawdziwi Wikingowie, rzucając swe ogromne cienie na bystre wody rzek...

      To chyba jednak nie to.

      Wybaczcie, nie umiem opowiadać we właściwy sposób. Brak mi tej magii, tego czaru, który nadaje opowiadaniu lekkości i niezwykłości. Ale znam kogoś, kto potrafi to wyśmienicie.

      Tym kimś jest Neil Gaiman.

      Zacznijmy zatem jeszcze raz: W dawnych czasach żył sobie chłopiec imieniem Odd i choć w obecnej angielszczyźnie słowo to znaczy „dziwny”, w jego imieniu nie było nic dziwnego, nie w tamtych latach i miejscu.

      Znacznie lepiej.

      ***

      Odd – imię, jak często to się zdarza u Gaimana, znaczące – to kulejący półsierota, mieszkający w jednej z norweskich wiosek. Ponieważ jego ojczym (posiadając już kilkoro dzieci z poprzedniego małżeństwa) nie ma dla niego cierpliwości, większość czasu spędza w puszczy. Uwielbia wiosnę i zawsze czeka na nią z utęsknieniem.

      Ale tym razem zima nie chce odejść. Świat nadal skuty jest lodem, wodospad – wciąż zamarznięty. Dzieje się coś zdecydowanie niezwykłego i bohaterowi wcale się to nie podoba.

      Pewnego dnia Odd spotyka na swojej drodze trzy dziwne zwierzęta – lisa, orła i niedźwiedzia. Temu ostatniemu oddaje (bynajmniej nie niedźwiedzią) przysługę, uwalniając jego łapę z potrzasku. Wkrótce okazuje się, że nowi znajomi nie tylko mówią, ale wręcz mają w sobie pewne boskie pierwiastki...

      Skąd wzięły się tajemnicze zwierzęta? Dlaczego zima nie chce ustąpić? Co stało się w Asgardzie?

      I dlaczego – jak zwykle – jest to wina Lokiego?

      Odd postanawia pomóc nowym przyjaciołom odnaleźć drogę do siedziby nordyckich bogów i stawia czoła Nieznanemu, stając oko w oko z potęgą Lodowych Olbrzymów.

      Ale nie zdradzajmy zbyt wiele. Choć fabuła nie wydaje się zbyt skomplikowana, ba, może jest nieco zbyt naiwna, należy pamiętać o jednym: „Odd i Lodowi Olbrzymi"”to swego rodzaju baśń. To Gaiman – a ci, którzy zetknęli się już wcześniej z jego prozą, wiedzą, czego mogą się po tym nazwisku spodziewać. „Odd...” jest ciepłą, pełną wdzięku opowieścią o wytrwałości, odwadze i... czymś jeszcze, czymś bardzo nieuchwytnym, o czym można się przekonać, sięgając po tę historię osadzoną w tradycji mitologii skandynawskiej. Lekkość stylu, połączona ze specyficzną Gaimanowską wyobraźnią literacką to chyba możliwie najlepsza rekomendacja dla opowieści.

      ***

      MAG wydał bardzo dziwną książeczkę. Czytelnik odnosi wrażenie, że trzyma w dłoniach mocno „nadmuchane” opowiadanie. Czarujące, owszem, przejrzyste, z zaledwie niewielką ilością literówek, z ciekawymi ilustracjami... Ale wciąż ma się to uczucie, że tekstu – w przeciwieństwie do ilości stron – jest zdecydowanie za mało. Nie, żeby dzieło było niedokończone – kompozycyjnie i treściowo wszystko jest w jak najlepszym porządku. Chodzi o samo wydanie: duży stopień pisma, ogromna ilość światła na stronie, pagina.... Sztuczne powiększanie ilości stron. Tak naprawdę „Odda... ”połyka się w godzinę, niemal przerzucając kartki. Kilka ostatnich kart to rekomendacje innych pozycji wydawnictwa... Mimo tego, że z całego serca mogę polecić lekturę Gaimanowskiej baśni na jakiś magiczny wieczór, mimo iż mogę wskazać ją jako idealną opowieść na dobranoc dla dzieci, nie jestem przekonana do ceny, jaką za całość proponuje wydawnictwo.

środa, 19 października 2011

Terry Pratchett, „Ciekawe czasy”



Powiadają legendy, że najpotężniejszy wojownik ery hyboryjskiej, człek — jak pisał nemedyjski kronikarz — który swemi obutymi w sandały stopy podeptał zdobne w klejnoty trony Ziemi, urodził się na polu bitwy, w czym miała być wieszczba jego przyszłych losów.

…ale to nie jest kolejna historia o Conanie z Cymerii, choć aktor, który wcielił się swego czasu w słynnego barbarzyńcę, dziś śmiało mógłby spróbować odegrać przynajmniej jednego z bohaterów omówionego niżej tomu.

Równość klas!; Cała władza w ręce rad!

…również tak odważnych sloganów rewolucyjnych na stronach powieści nie uświadczycie. Tu rewolucja skrada się na paluszkach, uchyla drzwi i grzecznie przeprasza za najście, przerażona samym swoim istnieniem.
 
Oto Świat Dysku, sunący w przestrzeni na grzbiecie gigantycznego żółwia.

Tak, to brzmi zdecydowanie znajomo. I wreszcie akuratnie.

Życie w Ankh-Morpork, największym mieście na Dysku, toczy się zwykłym torem, o ile w ogóle można napisać coś tak niedorzecznego o tym miejscu. Dibbler handluje swoimi słynnymi kiełbaskami w bułce i gardło sobie podrzyna ich niską ceną, Gildia Złodziei odbywa całkiem legalnie praktyczne ćwiczenia terenowe, magowie — jak to magowie — trudzą się głównie trawieniem obfitych posiłków. Wszystko po staremu. Do czasu, kiedy do Patrycjusza dociera (czy raczej, zgodnie z wersją oficjalną, nie dociera) bezcelowy albatros, niosący tajemniczą wiadomość z potężnego Imperium Agatejskiego, z którym Ankh-Morpork od lat już nie utrzymuje stosunków dyplomatycznych. Wiadomość (niewiadomość) jest (nie jest) prośbą o przysłanie na Kontynent Przeciwwagi osoby nazywanej Wielkim Maggusem. W obliczu zagrożenia widmem wojny, Mustrum Ridcully, nadrektor Niewidocznego Uniwersytetu, przy pomocy swoich niezwykle uzdolnionych, choć leniwych pracowników, podejmuje się odnalezienia tajemniczej persony i wysłania jej do Imperium Agatejskiego tak szybko, jak to mo…niemożliwe.

Zajrzyjmy na Cori Celesti. Bogowie Dysku, jako istoty niezwykle wręcz rozrywkowe (kto by nie lubił rozerwać czegoś od czasu do czasu), grywają. Tym razem swych umiejętności próbują Los i Pani, a gra toczy się na Kontynencie Przeciwwagi, gdzie od wieków o władzę walczą cztery potężne rody: Sungów, Tangów, Fangów i McSweeneyów (ród bardzo stary i szlachetny). Oznacza to ni mniej, ni więcej, tylko kłopoty dla Rincewinda, który miał już nieszczęsną okazję przekonać się, że najwyraźniej jest faworytem (i ulubionym pionkiem) bogini szansy jednej na milion. A dopiero co zaczął rozkoszować się nudą na wyspie, gdzie największym z jego problemów była tęsknota za pewną rośliną bulwiastą… W bardzo nieodpowiedniej chwili mistrz zwiewania skądkolwiek (pamiętamy, że „dokąd” dla Rincewinda zawsze stanowiło problem drugorzędny) zostaje przetransportowany na NU. Tam podjęte zostaną dalsze próby przeniesienia jak największego fragmentu maga do Imperium Agatejskiego. Najlepiej z Bagażem, którego obecność na uczelni skłania grono profesorskie do nieco nieracjonalnych zachowań.

Podobno jest taka klątwa: obyś żył w ciekawych czasach! Właściciel Bagażu ma silne podstawy, by obawiać się, że ciekawe czasy to coś, co właśnie go spotyka.

Na Kontynencie Przeciwwagi Rincewind — klasycznie już — pakuje się w kłopoty, spotyka kilku starych znajomych, otrzymuje tajemniczą książeczkę, przez którą pakuje się w jeszcze większe kłopoty i okazuje się (znowu!) wybrańcem, co prowadzi do kolejnej serii jego prywatnych katastrof. Na szczęście, Zakazane Miasto, znajdujące się w Hinghung, stolicy Imperium Agatejskiego, staje się też celem (podobno ostatnim) legendarnego herosa Dysku, Cohena Barbarzyńcy, który tym razem nie pracuje sam. A to oznacza, że będzie się działo, nawet, jeżeli rewolucja, miast wybuchać — ledwie kwili w powijakach.
 
„Ciekawe czasy” to kolejna (po „Eryku”) część cyklu, która, jak zdążyliście się zorientować, opowiada o przygodach niefortunnego maga, Rincewinda. Ale nie tylko. Pratchett, jak to ma w zwyczaju, bawi się motywami z literatury i historią. Czytelnikowi choć trochę zorientowanemu w tych dziedzinach lub chociaż w kulturze, lekturę umili wyławianie smaczków parodystycznych. Otoczone wysokim murem Imperium Agatejskie, w obrębie którego pisze się piktogramami; Srebrna Orda Cohena Barbarzyńcy, już samą nazwą nawiązująca do Złotej Ordy Batu-Chana, slogany rewolucyjne (niezbyt udane), krótkie formy poetyckie, legenda terakotowej armii… We wstępie do późniejszego „Ostatniego kontynentu” Pratchett pisał, że Dysk jest światem i zwierciadłem światów. Wytrwały tropiciel refleksów naszej, ziemskiej rzeczywistości, w „Ciekawych czasach” z pewnością odnajdzie takowych znacznie więcej.

Wielbiciele humoru Sir Terry’ego również się nie zawiodą. Tradycyjnie już dowcipnie prowadzana narracja, niebanalna opowieść oraz komizm słowny i sytuacyjny zapewniają dobrą zabawę na długi wieczór (bo książkę praktycznie się połyka). Uwagę zwracają przede wszystkim opisy nie do końca udanych prób ucywilizowania barbarzyńców — Cohena oraz jego przesławnej i przezabawnej ferajny, a także żywe, stylizowane dialogi, nieraz z podtekstem („hehe, przepraszam”). Fragmenty narracji i wypowiedzi bohaterów w tłumaczeniu Piotra W. Cholewy zostają w pamięci nawet na długie lata, co poświadczyć mogę własnym przykładem.

Do niezwykle żywych (nieraz nawet po śmierci) postaci tworzonych przez Pratchetta można czuć szczerą sympatię. Sama bardzo przywiązałam się do członków Srebrnej Ordy z Wściekłym Hamishem i Calebem Rozpruwaczem na czele. Truckle Nieuprzejmy starający się nie przeklinać, Caleb prowadzący towarzyskie pogawędki, podróż kanałami… Choćby dla samych scen z barbarzyńcami warto przeczytać siedemnasty tom Świata Dysku.

Czy spiskujący pan Hong przejmie władzę w Imperium? Czy Zakazanego Miasta rzeczywiście w żaden sposób nie da się zdobyć? Co tym razem knuje Cohen? Czy Los wygra tę potyczkę, a Rincewind ucieknie przed ciekawym życiem? Co zrobi Bagaż, gdy znajdzie się w stronach, z których pochodzi?

Czytajcie do oporu
aż oczy z orbit
nie wylezą
Wam.

Opublikowane także na moim profilu na Lubimy czytać oraz na Kawernie.

Roger Zelazny, „Dziewięciu książąt Amberu”






Amber to największe miasto, jakie kiedykolwiek istniało lub będzie istnieć. Od zawsze było i zawsze będzie, a wszelkie inne miasta są tylko odbiciem cienia którejś z faz Amberu (…). Amber, nieśmiertelne miasto dające początek wszystkim innym miastom.

      Carl Corey budzi się w prywatnej klinice z obiema nogami w gipsie i bandażem owiniętym dookoła głowy. Nie wie, kim jest, ani w jaki sposób tu się znalazł. Po dłuższej chwili uprzytamnia sobie, że miał poważny wypadek samochodowy. Zdaje sobie sprawę z tego, że od dłuższego czasu jest odurzany narkotykami. Po burzliwej rozmowie z lekarzem wychodzi na jaw, że w klinice umieściła go siostra, Evelyn Flaumel. Bez pamięci, ale za to z rewolwerem i pieniędzmi z kliniki rusza do Nowego Jorku, dowiedzieć się czegoś o sobie.
      Siostra Carla jest przerażona, a zarazem zaciekawiona jego przybyciem. Wypytuje go o różne rzeczy, o których bohater nie ma zielonego pojęcia. Mężczyzna postanawia nic nie mówić o utracie pamięci i udziela zdawkowych odpowiedzi. W siostrze nie wzbudza to żadnych podejrzeń. Prowadzi monolog, który Carl przerywa od czasu do czasu wieloznacznymi uwagami i komentarzami, jednocześnie starając się wyciągnąć jak najwięcej informacji z paplaniny kobiety. Dowiaduje się, że jego siostra ma na imię Flora, a on sam – Corwin, a nie Carl. Wymieniane przez Florę imiona wywołują w nim sprzeczne uczucia. Jednak dopiero słowo „Amber”, użyte mimochodem, wstrząsa nim dogłębnie. Corwin rozumie, że jest ono kluczem do odzyskania pamięci. Nadal nie chce wspominać siostrze o swoim problemie, biorąc pod uwagę fakt, że (co wyciąga z rozmowy) jest ona sprzymierzona z „innymi” (na pewno z Erykiem, którego główny bohater szczerze nienawidzi) przeciwko „nim” (czyli między innymi Corwinowi).
      Podczas nieobecności Florimel następnego ranka Corwin penetruje bibliotekę. Wiedziony wewnętrznym przeczuciem sprawdza dokładnie dna i ściany wszystkich szufladek. W pewnym momencie odkrywa talię kart tarotowych. Nie są to jednak zwykłe karty. Owszem, niektóre przedstawiają kielichy, szpady, berła i pentagramy, ale Figury Atutowe są całkiem inne. Chłodne w dotyku powierzchnie ukazują ludzi w strojach pochodzących jakby z epoki renesansu. Random, Julian, Cain, Eryk, Benedykt… Trzynaście kart wywołujących w Corwinie całą gamę uczuć i przywodzących nikłe strzępki wspomnień. To jego bracia i jego siostry. Mężczyzna niejasno przypomina sobie swoje rodzeństwo, ich zwycięstwa i porażki.
      Tego samego dnia do rezydencji Flory dzwoni Random, ścigany przez „jakichś facetów z Cieni”. Po kilku godzinach przybywa do Nowego Jorku i trójka rodzeństwa musi stawić czoło owym „facetom”. W wyniku potyczki nie odnoszą żadnych większych obrażeń… ale skąd oni się wzieli? Kto ich nasłał i dlaczego poszło im tak łatwo? Komu zwierzyć się z utraty pamięci? Coraz więcej pytań, coraz mniej odpowiedzi.
      Na drodze do odzyskania świadomości samego siebie Corwin spotyka wiele trudności, jak chociażby straże i pułapki zastawione na drodze do Amberu. Innym problemem jest niemożność zaufania nikomu z rodzeństwa – „to naturalne”. Z pomocą Randoma i Deirdre po licznych starciach dostaje się do podwodnego miasta Rebma, do Wzorca, dzięki któremu może odzyskać pamięć. Jeśli mu się uda, czekają go nowe wyzwania, nowe pytania wymagające odpowiedzi, nowe spiski i intrygi… i walka. Bezustanna walka o tron, do której coś pcha wszystkich potomków Oberona.

      Czyta się lekko i szybko. Historia Corwina opowiedziana przez niego samego, wzbogacona o komentarze, wspomnienia i domysły pozwala nam postawić się w sytuacji głównego bohatera – od samego początku nie wiemy o świecie przedstawionym nic, czego nie widzi i nie przekazuje nam Corey alias Corwin. On zresztą też. Dopiero z chwilą przejścia przez Wzorzec bohater zyskuje nad nami przewagę, ale w miarę rozwoju akcji wzbogaca naszą wiedzę wspomnieniami. Kieruje uwagę na te same drobiazgi i wskazówki, które przyciągają jego wzrok.
      Psychika bohaterów „Dziewięciu książąt Amberu” jest bardzo zróżnicowana. Mimo bliskiego pokrewieństwa, różnią się od siebie – czasem niemal skrajnie. Wybierają różne drogi do tronu, mają swoje uprzedzenia i sympatie, którym się kierują. Niekiedy jednak muszą się zjednoczyć, choć w pełni sobie nie ufają. „Co jest całkiem naturalne, zresztą”.
      Kim jest Bleys? Jak skończy się zamach stanu zaaranżowany przez Corwina? Co kryje się w jego pamięci? Kim jest i co robi na Ziemi? Co nasz świat ma wspólnego z Amberem? Dlaczego talia kart tarotowych jest taka ważna? I dlaczego właśnie ona pobudza pamięć głównego bohatera? „Dziewięciu książąt Amberu” zawiera zarówno pytania, jak i odpowiedzi.
      Nie… z całą pewnością mogę powiedzieć, że nie żałuję wyboru lektury. Wciągnęła mnie i nawet się nie spostrzegłam, kiedy pochłonęłam ją całą. Myślę, że żaden miłośnik fantastyki, dobrej fantastyki nie może przejść obok niej obojętnie.

      What's more…
      Cały cykl Amberu był wielokrotnie doceniany - nagrodę miesięcznika „Locus” otrzymał trzykrotnie: w 1972, 1997 i 1979 roku (za dalsze tomy „Pierwszych kronik Amberu”). Na Liście Fantasty Wszech Czasów ustalonej przez ten sam miesięcznik (bodajże najbardziej znany fantastyczny periodyk na świecie) „Dziewięciu książąt Amberu” zajmuje siódmą pozycję, zaraz za „Był sobie raz na zawsze król” T.H. White'a, natomiast na najnowszej, internetowej Liście, „Pierwsze kroniki Amberu” zajmują 20 lokatę, tuż za cyklem „Miecz Prawdy” pana Terry'ego Goodkinda. Wielu pisarzy przyznaje się do inspiracji Zelaznym i jego cyklem o Amberze, czytelnicy natomiast długo zostają pod urokiem tego niezwykłego dzieła.

      … czyli, że naprawdę warto.

Opublikowane także na moim profilu na  Lubimy czytać.pl