wtorek, 6 marca 2012

Philip K. Dick, „Ubik”



Po długiej (a nawet bardzo długiej) przerwie spowodowanej zamętem świąteczno-sesyjno-nowosemestralnym, wracam do pisania. Miejmy nadzieję, że na stałe. Powrót ten niejako czczę recenzją książki niebanalnej, którą ośmieliłabym się wręcz zaliczyć w poczet genialnych.

Ale po kolei.

O Philipie K. Dicku – a zwłaszcza o jego „Człowieku z Wysokiego Zamku” – słyszałam swego czasu bardzo dużo, jednak do tej pory nie miałam okazji zapoznać się z twórczością tego znanego autora. Połączenie znakomitego nazwiska pisarza oraz fantastycznej edycji popełnionej przez Rebis (z cudownymi wręcz, choć nieco abstrakcyjnymi, gdy zestawić je z fabułą, szkicami Wojciecha Siudmaka) zrobiło jednak swoje i skusiłam się na zakup.

Czym jest  Ubik? Jedno można powiedzieć na pewno – stosowany w małych ilościach jest absolutnie bezpieczny. I to właściwie wszystko z rzeczy pewnych.


Philip K. Dick przenosi nas w rok 1992 (czyli w przyszłość, biorąc pod uwagę to, że książka po raz pierwszy została wydana w 1969), w pełni zautomatyzowany. Powszechność wszelakich automatów i robotów (jak np. automatu do prasy) i przedmiotów użytku codziennego (np. drzwi) niesie ze sobą i przykre konsekwencje, zwłaszcza finansowe (wyobraź sobie tę frustrację, gdy musisz zapłacić drzwiom za wypuszczenie Cię z własnego mieszkania, a właśnie zabrakło Ci drobnych!). Futurystyczna wizja świata Dicka obejmuje także swobodną możliwość przemieszczania się między planetami, rozwinięte zdolności psioniczne i stan „półżycia – jeżeli zmarły dostatecznie szybko został po śmierci umieszczony w specjalnych warunkach i przewieziony do moratorium, być może będzie można się z nim komunikować jeszcze długie lata po jego śmierci, choć ten nie będzie mógł już się ruszać. Sposób taki umożliwia np. wspólne podejmowanie decyzji przez małżonków, jak w przypadku jednego z bohaterów książki, Glena Runcitera, oraz jego znajdującej się w stanie półżycia żony, Elli. Glen zatrudnia inercjałów – osoby o specjalnych zdolnościach neutralizowania telepatii itp. Podczas jednej z wypraw, realizacji bardzo dużego i niepewnego zlecenia, coś po prostu idzie nie tak...

Zdradzenie czegokolwiek więcej z fabuły byłoby zbrodnią.


Ubique po łacinie oznacza po prostu 'wszystko' – i to znaczenie coraz bardziej uświadamiamy sobie podczas tej dziwnej, psychodelicznej nieco lektury, w której to, co rzeczywiste, jest niepewne, nieuchwytne. Co jest życiem, a co tylko jego imitacją? To pytanie wielokrotnie powraca nie tylko w myślach czy wypowiedziach bohaterów, ale przede wszystkim w głowie czytelnika.

Odurzające.


Jeżeli więc w dzieciństwie zachwycałeś się „Alicją w Krainie Czarów”, uwielbiasz „Mistrza i Małgorzatę”, a gatunek science fiction nie jest czymś, czego nie jesteś w stanie przełknąć – śmiało bierz się za czytanie!
Leży przed Tobą arcydzieło.
 
 

wtorek, 6 grudnia 2011

Michaił Bułhakow, „Mistrz i Małgorzata”



Kiedy po dłuższym czasie bierze się do rąk książkę, do której miłością zapałało się przy pierwszej lekturze, można mieć pewne obawy. Że gust się zmienił, że wyrosło się z jej magii, że drugie spotkanie nie będzie już takie świeże i nie będzie w stanie aż tak zauroczyć.

W moim przypadku obawy te z całą pewnością nie obejmują  „Mistrza i Małgorzaty”, mojej – przyznaję – ukochanej powieści. Książka Bułhakowa jest dla mnie czymś absolutnie wyjątkowym i niesamowitym, tym bardziej, że właściwie trudno mi uchwycić, na czym dokładnie polega jej odmienność od wszystkich innych połkniętych przeze mnie historii. Jest po prostu perłą o niezwykłym kształcie.

 Rosja, lata 30., Patrairsze Prudy. Poeta Iwan Bezdomny oraz Berlioz, redaktor naczelny, rozmawiają na temat najnowszego dzieła tego pierwszego, w którym, jak podkreśla redaktor, Jezus wyszedł poecie „zbyt żywy”. Mężczyźni spotykają dziwnego nieznajomego i wdają się z nim w rozmowę na temat Boga. Ku ich zdziwieniu, nieznajomy („pewnie jakiś wariat” lub cudzoziemiec) przemawia, jakby miał okazję oglądać ostatnie chwile Jezusa. Woland (bo takim imieniem bohater się posługuje) przepowiada Berliozowi śmierć (bowiem Annuszka wylała olej) przez ucięcie głowy. Istotnie, redaktor ginie w wypadku z udziałem tramwaju.
– Panowie jesteście ateistami?!
– Tak, jesteśmy ateistami.
– Och! Jakie to cudowne!
Czarujący nowy znajomy Berlioza i Bezdomnego jest... szatanem, a zarazem bohaterem pozytywnym – jak zepsuta musi być Moskwa, skoro nawet Zły okazuje się na jej tle kimś dobrym...? Oto pytanie, które (choć nie zawsze w pełni uświadomione) towarzyszy czytelnikowi podczas płynięcia przez kolejne strony z Wolandem, kotem Behemotem, (znaki szczególne: rozmiar wieprza, umiejętność mówienia i chodzenia na dwóch łapach. Zainteresowania: wódka, karty i gwizdanie), Asasellem, Korowiowem i Hellą, o tytułowych Mistrzu i Małgorzacie już nie wspominając. Do szatańskiej szajki nie sposób się nie przywiązać i naprawdę żal się z nimi rozstać.

Obfitość wątków w „Mistrzu i Małgorzacie” może przytłoczyć kogokolwiek, kto podjąłby się próby streszczenia arcydzieła. Mamy tu z jednej strony historię miłości Mistrza oraz Małgorzaty, przygotowania do balu u szatana i karykaturalny portret moskiewskiej rzeczywistości lat 30., a z drugiej: powieść w powieści – spaloną (czyżby? wszak „rękopisy nie płoną”) książkę Mistrza o Poncjuszu Piłacie.

W białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika, posuwistym krokiem kawalerzysty, wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan pod krytą kolumnadę łączącą oba skrzydła pałacu Heroda Wielkiego wyszedł procurator Judei Poncjusz Piłat...
Absurd i groteska, towarzyszące karygodnym, ale zarazem przecież niesłychanie zabawnym wyczynom trupy Wolanda (która w końcu doprowadza do obłędu pół Moskwy), służą przede wszystkim krytyce stalinizmu i ośmieszeniu biurokracji (nie dziwi więc fakt zakazania i cenzurowania książki Bułhakowa). Inspiracje „Faustem” i wieloma innymi tekstami kultury są do uchwycenia, lecz nie rażą – wręcz przeciwnie, jeszcze tylko dodają dziełu smaczków.

A do przesyconej niezwykłością powieści Bułhakowa po prostu chce się wracać. Nawet przy kompletnym zagubieniu kontekstu historyczno-politycznego, „Mistrz i Małgorzata” ma w sobie tyle magii, że można się zakochać.

Polecam, nie tylko na Mikołajki :)

poniedziałek, 21 listopada 2011

Gary Braver, „Tunel”




Książki Bravera przerażają, straszą i zmuszają cię do czytania, dopóki nie dobrniesz do ostatniego zdania. „Tunel” jest taki sam. Gary Braver to jeden z najlepszych autorów thrillerów w Ameryce.
Tess Gerritsen


Do blurbów zwykle nie przywiązuję wielkiej wagi, w tym przypadku jednak trudno mi nie zgodzić się z Gerritsen. Choć, szczerze mówiąc, na pierwszą w Polsce książkę Gary'ego Bravera moja uwagę zwróciła nie pochlebna opinia autorki „Dawcy”, a hipnotyzująca okładka – nasycona, „toksyczna” zieleń tunelu oraz kontrastujący z nią blady, majaczący gdzieś na drugim planie, obraz plaży. Nawiasem mówiąc, książka prezentuje się dziesięć razy lepiej niż jej okładka w Internecie.

Zack Kashian, student ostatniego roku anglistyki, zagorzały ateista i – cóż – niezbyt wzorowy syn, tonący po uszy w długach, pewnego wieczoru, na skutek wypadku rowerowego, uderza głową w słup sygnalizacji świetlnej i zapada w śpiączkę. Stan chłopaka jest na tyle poważny, że lekarze nie prognozują szybkiego wyjścia z tego stanu. Tymczasem – ku zdumieniu personelu medycznego i nie tylko – Zack budzi się, mamrocząc (nieswoim głosem) dziwne głoski, które okazują się Modlitwą Pańską... w języku aramejskim. Nagrany przez nieodpowiedzialną pielęgniarkę filmik trafia na YouTube – poturbowany chłopak przez wielu zostaje okrzyknięty znakiem Jezusa na ziemi. Ku przerażeniu jego matki, przy szpitalnym łóżku Zacka zaczynają gromadzić się fanatycy religijny. Wkrótce sprawa zostaje wyciszona, a chłopak budzi się na dobre. Jednak to dopiero początek dziwnych zdarzeń, których staje się udziałem. Zack zostaje podstępem wciągnięty w badania neurobiologiczne, których prawdziwy cel zostaje przed nim zakryty.

Grupa finansowanych z tajnego źródła neurobiologów od jakiegoś czasu bada doświadczenie śmierci, próbując w naukowy sposób ustalić, czy istnieje coś takiego, jak życie po życiu, czy (a jeśli tak, to w jaki sposób) możliwe jest egzystowanie poza ciałem. Czy fenomen ludzi, którzy twierdzą, że szli tunelem w stronę światła lub którzy spotykali się ze swoimi zmarłymi krewnymi to doświadczenie duchowe? Czy czysta neurobiologia?
Zarówno metody, jak i cele naukowców bardzo nie podobają się komuś wysoko postawionemu... Komuś, kto bardzo nie chce, żeby wyniki badań dostały się do publicznej wiadomości i kto wcale nie zawaha się, jeśli ceną milczenia będzie śmierć zaangażowanych w projekt.

Czy istnieje naukowy dowód na istnienie Boga?

Choć opis zamieszczony z tyłu książki i tematyka, oscylująca między medycyną a metafizyką, może się komuś wydawać niezbyt zachęcająca, ostrzegam przed pochopną oceną powieści. Akcja  szybko nabiera bowiem rumieńców dobrego thrillera medycznego i sprawia, że trudno się od książki oderwać. Raz odłożona na półkę, kusi, by zajrzeć doń ponownie i poznać kolejne mroczne zagadki, jakie stają na drodze Zacka. Kto jest po jego stronie? Kto tylko go wykorzystuje?

Za ogromny plus poczytuję fabułę, a zwłaszcza – zakończenie, satysfakcjonujące chyba pod każdym względem. Główna zagadka poprowadzona jest w znakomity sposób. Intrygujące są także motywacje największego zbrodniarza „Tunelu”, a także – oczywiście – tożsamość jego zleceniodawców

Trzymająca w napięciu, ale jednocześnie zmuszająca nieraz do zatrzymania się i zastanowienia, nie tylko nad fabułą. Czy mariaż nauki i religii jest możliwy? Jak wytłumaczyć dziwne zdolności neurobiologiczne Zacka?
Kto ma rację?
Czy istnieje życie po życiu?

„Tunel” jest wciągającą  lekturą, w której nic nie jest tak do końca pewne. Gratka dla tych, którzy lubią, gdy podczas czytania zżera ich ciekawość, co znajdą na następnej stronie.

niedziela, 20 listopada 2011

George R.R. Martin, „Gra o tron”



Bardzo rzadko zdarza mi się, że sięgam po książkę, zainspirowana jej ekranizacją. Z reguły najpierw jest lektura, potem dopiero ekran – tak było z wszystkimi dotychczasowymi pozycjami, na czele z „Władcą pierścieni”, skończywszy na poszczególnych częściach „Harry'ego Pottera”. Najpierw książka, potem ekranizacja. Nigdy odwrotnie.

Aż do teraz.

Choć o „Pieśni lodu i ognia” słyszałam nieraz, a fantastykę swego czasu wręcz pochłaniałam, do tej pory nie miałam okazji zajrzeć na karty żadnej z części sagi. Obejrzałam serial HBO, zakupiłam książkę. I oto, co mi się nasuwa:

George R.R. Martin stworzył niezwykle złożony i bardzo ciekawy świat, o przykuwających uwagę prawach oraz fascynujących detalach. Stosunkowo niewiele tu magii (nie wiem, co kryją karty następnych części), roi się natomiast od intryg, podstępnych knowań i gierek politycznych. Jestem pewna, że w „Grze o tron” coś dla siebie znaleźliby zarówno miłośnicy klasycznej fantastyki, jak i wielbiciele opowieści o średniowiecznych rodach i dynastiach, takich jak „Królowie przeklęci”. Niedopowiedzenia i spiski składają się na wielowątkową fabułę, której – szczerze mówiąc – nie sposób streścić.

Podczas lektury stajemy się widzami tarć między wielkimi rodami Siedmiu Królestw, na czele ze Starkami i Lannisterami. Oprócz tego obserwujemy także dzieje potomków poprzednich władców krain, a także skrawki tego, co dzieje się za Murem, za którym prawdopodobnie czai się większe niebezpieczeństwo, niż mieszkańcy Siedmiu Królestw są w stanie przypuszczać...

Ogromnym plusem powieści są nieszablonowi bohaterowie. Nie ma postaci czarnych ani białych – każda może się okazać zarówno honorowym dupkiem, jak i podłym dobrodziejem.  Cyniczny, złośliwy biorący zawsze stronę własnej rodziny, lecz przecież sympatyczny karzeł Tyrion Lannister,  porywczy król Robert, honorowy strażnik północy, Ned Stark, piękna i bezwzględna królowa...  W grze o tron każdy pogrywa na własną rękę i po własnej stronie, bo stronnictwa zmieniają się jak w kalejdoskopie. Do bohaterów łatwo się przywiązać, jednak z tym radzę uważać –  George R.R. Martin przy unicestwianiu kolejnych bohaterów z pewnością nie bierze pod uwagę gustów czytelniczych.

Postaci są także sposobem nawigacji po kolejnych partiach książki, co (choć, jeśli nie korzystamy z zakładek ani nie zaznaczamy w jakikolwiek inny sposób miejsca, w którym skończyliśmy czytać, a przyzwyczajeni jesteśmy do rozdziałów, mocno dezorientuje) pozwala nam nastawić się psychicznie na śledzenie losów konkretnej postaci. Brzmi to jak bełkot, ale, wierzcie mi, jest całkiem przydatne, zwłaszcza jeśli ktoś któregoś bohatera nie trawi (ja miałam tak w przypadku Sansy; musiałam się uzbroić w cierpliwość przy partiach jej poświęconych) lub szczególnie oczekuje jego dalszej historii (u mnie byli to Daenerys oraz Tyrion).

Jeżeli chodzi o uwagi pod adresem wydawcy... Mimo tego, że wydanie, które trafiło do moich rąk, miało etykietkę „przejrzane i poprawione” (czy jakoś tak), zwłaszcza pod koniec w oko rzucały się drobne literówki (głównie e zamiast ę), nie uwzględniono także reformy ortograficznej, w myśl której imiesłowy przymiotnikowe z partykułą nie- piszemy łącznie, zawsze (z tego, co się orientuję, do niedawna jeszcze pisownia łączna lub rozdzielna była dopuszczalna, byle stosować ją konsekwentnie). Jednak na tle całości są to naprawdę drobiazgi.

Podsumowując, serdecznie polecam „Grę o tron” każdemu, komu bliska jest epicka fantastyka lub mroczne opowieści o intrygach. Książka zachwyca zarówno światem przedstawionym, wykreowanymi wierzeniami, jak i bohaterami oraz historią. Zastrzegam jednak, że (ze względu na objętość pozycji, a także mnogość imion, które nie zawsze łatwo od razu przypisać do konkretnej postaci) jest to lektura czasochłonna, nieco wymagająca. Ale naprawdę warto!

Sama z pewnością zerknę do kolejnych tomów, bo do czasu ekranizacji chyba nie będę w stanie powstrzymać ciekawości.

sobota, 19 listopada 2011

Régine Pernoud, „Kobieta w czasach katedr”



Wiekami średnimi pasjonuję się nie od dziś, toteż i oko na tej pozycji zawiesiłam już co najmniej kilka miesięcy temu. Wreszcie miałam okazję do niej zajrzeć i – przyznaję – mało która lektura tak bardzo mogła zrewolucjonizować mój pogląd na epokę, jak książka Pernoud.

Jak wyglądać mógł los kobiety w wiekach średnich? Przeciętny człowiek, zapytany w ten sposób, opowiedziałby pewnie o roli, jaką odgrywała ona w turniejach i potyczkach (skojarzyłby ją z życiem dworskim i romansem) bądź wspomniał o ciężkim żywocie ubogich chłopek. Tymczasem Régine Pernoud ukazuje, jak błędną „wiedzę” posiadamy o kobietach tamtej epoki.

Już początkowe rozdziały „Kobiety w czasach katedr” zmuszają do refleksji i zrewidowania dotychczasowych poglądów – a także skierowania uwagi na wiele spraw, którym przed lekturą myśli się nie poświęcało.  Na przykład – dlaczego to właśnie kobiety w szczególnie aktywny sposób przyczyniły się do rozprzestrzenienia się chrześcijaństwa? Czy nie dlatego (na co wskazuje niezrównana autorka), że, na tle w głównej mierze patriarchalnych kultur antycznych, chrześcijaństwo przyznawało jej jakiekolwiek prawa? Sprawiało, że stawała się równa? Szanowało ją?

Każdą stawianą  tezę, każdy prezentowany aspekt życia kobiet na przestrzeni tysiąca lat, Pernoud popiera źródłami, przywołaniem sylwetki konkretnej postaci i tekstów o niej traktujących. Wygrzebuje „z mroków historii” często zapomniane, choć przecież godne pamięci kobiety, które w znaczący bądź subtelny sposób wpływały na dzieje. Nie ogranicza się tylko do analizy wydarzeń – w genialny sposób ukazuje także życie codzienne zakonnic (ten stan pojawił się przecież dopiero w średniowieczu!), kobiet mających władzę polityczną, tych z miasta i mieszkających na wsiach, królowych, dwórek lub żon. Dzięki Pernoud możemy również zajrzeć do „kosmetyczki” średniowiecznej damy, prześledzić ówczesne kanony piękna, przyjrzeć się sądom miłości...

Genialna pozycja napisana w niezwykle rzetelny, erudycyjny i nienużący sposób. Książka (choć naukowość, nawet w wydaniu popularnym, może niekiedy odstraszać) wciągająca, burząca stereotypy i obalająca mity.

Błyskotliwa i inteligentna analiza pojawienia się kobiety na kulturalnej arenie średniowiecza i wzrostu jej znaczenia, aż do jego schyłku pod koniec epoki. Fantastyczny portret tysiąclecia kobiety, ze szczególnym uwzględnieniem jej „triumfu”, który przypadł – wg autorki na czasy feudalizmu, między X a XIII wiek.

Pozycja zdecydowanie godna polecenia, jeśli
a) jesteś kobietą lub
b) interesujesz się średniowieczem lub
c) interesujesz się historią lub
d) interesujesz się historią kobiet lub
e) interesujesz się kobietami w ogóle lub
f) Twoje pojęcie o kobiecie w średniowieczu jest zdecydowanie stereotypowe. Pora to zmienić!

Gorąco zachęcam do lektury!

niedziela, 6 listopada 2011

Panos Karnezis, „Klasztor”



Czym kierujemy się, wybierając lektury...?
Szczerze przyznam, że do sięgnięcia po akurat tę książkę skusiła mnie okładka, a także jakieś niewytłumaczalne skojarzenie z  „Imieniem róży”, jakie nasunęło mi się podczas  pobieżnego przeglądania kart.


Hiszpania, przełom XIX i XX wieku. Na progu stojącego w odosobnieniu żeńskiego klasztoru Matki Boskiej Miłosiernej ktoś zostawia zamknięte w specjalnie spreparowanej walizce niemowlę, które – na domiar złego – okazuje się chłopcem. Zdania w przybytku są podzielone – część sióstr (przewodzi im wszechstronnie uzdolniona siostra Ana) opowiada się za usunięciem niemowlaka z klasztoru, jednak matka przełożona Maria Ines postanawia zatrzymać podrzutka. Nie wyjawia siostrom, że przez wiele lat modliła się o znak od Boga – znak na to, że wybaczył jej dawne przewinienia.

Za sprawą walizki z nietypową zawartością, życie w klasztorze zmienia się diametralnie – choć matka przełożona nie pozwala zakonnicom zaniedbywać obowiązków i postanawia niemal zupełnie sama zajmować się dzieckiem, chłopiec staje się obiektem licznych niepokojów. Pojawiają się nawet spekulacje co do tego, że jest szatańskim nasieniem, celowo podrzuconym do bastionu prawości, choć w mieście działa sierociniec... Siostra Ana postanawia uchronić cały przybytek od zła i organizuje prywatne śledztwo, odkrywając przy okazji kilka mrocznych sekretów oraz przerażające ślady krwi. Doprowadza przy okazji do wielu nieszczęść, które na zawsze burzą spokój tego miejsca.

Czytelnik staje się z jednej strony świadkiem codziennego życia w klasztorze – zmagania się sióstr z problemami egzystowania na odludziu (m.in. fakt sprawowania mszy przez przełożoną – klasztor znajduje się zbyt daleko od miasta, by jakikolwiek ksiądz mógł przyjeżdżać z wielką częstotliwością), koniecznością utrzymania budynków i codziennych praktyk modlitewnych, z drugiej zaś przekonuje się, jak bardzo ludzkie mogą być te, które ślubowały poświęcić życie wyłącznie służbie Bogu.

Bo zakonnice przedstawione w książce Karnezisa wcale nie są takie święte. Przerzucając strony, zobaczymy kobiety z krwi i kości. Zobaczymy zaślepiającą ambicję i chęć postawienia na swoim,  i zawiść (a wszystko to połączone z przekonaniem, że pracuje się ad maioram Dei gloriam, na większą chwałę Pańską). Poznamy także przeszłość sióstr, ich dawne życie i grzechy, od których żadna z nich nie była wolna, a także zamiłowanie do rzeczy ziemskich oraz żądzę zemsty. Strach pomyśleć, ile zmian wywołuje wśród kobiet maleństwo... Strach pomyśleć, jak niewiele trzeba, by świętość okazała się tylko pozorną farbą przykrywającą hipokryzję i miłość własną.

Szczególnie interesujący, ale też wstrząsający jest opis próby dokonania aborcji na przełomie XIX i XX wieku, gdy takie praktyki były nie tylko zakazane, ale wręcz tropione i surowo karane. Podstępy i kody, i strach pozwalają nam doskonale wczuć się w emocje niedoszłej matki, która pewnego dnia zawitała w progi pewnej szykownej rezydencji...

Czy kobieta, która nigdy nie urodziła dziecka, która wyrzekła się miłości macierzyńskiej w imię służby Bogu, może pokochać tak, by w obronie tego dziecka móc zrobić wszystko? I czy Kościół potępi to uczucie tylko dlatego, że sprawa dotyczy zakonnicy?
Jak daleko można się posunąć? Jak bardzo można się sprzeciwić Temu, któremu ślubowało się posłuszeństwo?

Zanim czytelnik dowie się, skąd tak naprawdę wzięło się porzucone przed klasztorem niemowlę, przyjdzie mu zadać sobie wiele pytań. Panos Karnezis zaprasza go do rozwiązania intrygującej zagadki. I choć rozwiązanie w pewnym momencie zaczyna się już jawić, na samym rozwianiu tajemnicy akcja powieści się nie kończy. „Klasztor” ma w sobie coś niepokojącego. I dla tego niepokoju polecam go na jesienny wieczór.


wtorek, 25 października 2011

Marina Mayoral, „Smutny to oręż, co nie broni się słowem”


Skuszona promocjami w Matrasie, nabyłam ostatnio (czyli kilka godzin temu) kilka pozycji z serii: Salsa książki dla muzykalnych. Jako pierwszą, jeszcze dziś, połknęłam krótką powieść Mariny Mayoral. Wybór padł po lekturze dedykacji:
Dla taty,
który ma osiemdziesiąt osiem lat,
przeżył dwie wojny
i kiedyś, w dzieciństwie, przewrócił się
i połamał jedyną zabawkę,
jaką kiedykolwiek dostał na Gwiazdkę:
drewnianą dwukołówkę,
którą pamięta do dziś.


Słowa te dziwnie mnie rozczuliły. Równocześnie stanowiły trafną zapowiedź nastroju, jaki zapanować miał nad czytelnikiem przy odwracaniu kolejnych kart.

Choć sama opowieść liczy sobie niewiele ponad 130 stron, między pierwszą a ostatnią mieści  się kilkadziesiąt lat, dwie wojny (w tym jedna światowa) i wyścig zbrojeniowy, który znamy pod nazwą zimnej wojny, aż do upadku muru berlińskiego. Historia skondensowana jest wokół czteroosobowej hiszpańskiej rodziny.

W Hiszpanii trwa wojna domowa między republikanami i zwolennikami generała Franco. Rodzice dwunastoletniej Harminii i sześcioletniej Rosy, zaangażowani w konflikt po stronie tych pierwszych (ojciec walczy, matka opatruje rannych), nie chcąc, by dziewczynki wychowywane były przez popierającą stronę przeciwną rodzinę, wysyłają je do Związku Radzieckiego. Harmonia i Rosa już wcześniej znajdowały się w sierocińcu (umieszczenia ich tam nigdy nie miała siostrze wybaczyć ich ciotka), teraz zaś, podzielając los wielu hiszpańskich dzieci, miały przeczekać czas wojny domowej w przytułku w zupełnie innym miejscu Europy, gdzie miano troskliwie się nimi zająć. Ojciec, żegnając je na peronie zapewnia, że gdy tylko Republika zwycięży, znów się połączą i będą równie szczęśliwi, jak dawniej, a nawet jeszcze bardziej.

Historia nie jest jednak dla uciekinierów tak łaskawa, bowiem wojna domowa jest dopiero początkiem tułaczki członków rodziny.

Narracja biegnie dwutorowo: to poznajemy losy dzieci, próbujących odnaleźć się w nowym środowisku, zawierających nowe przyjaźnie, tęskniących i wciąż szukających swojego miejsca w świecie, to rodziców na froncie i tułaczkę powojenną. Zanim matka znów Carmina znów ujrzy dzieci, minie sporo czasu, a one same będą musiały podjąć kilka ważnych decyzji...

Nie tylko ze względu na niewielką objętość, ale i na walory stylistyczne, książkę połyka się  błyskawicznie, w „smutnym” oczarowaniu. I choć postaci czasem jawią nam się jak przez mlecznobiałą mgłę, jakby nie były w pełni trójwymiarowe i rzeczywiste, w tym może właśnie tkwi jej urok. Przywiązujemy się zwłaszcza do bohaterów dziecięcych, pokazujących nam, że nawet w najcięższych sytuacjach można znaleźć jakieś dobre strony, a tęsknotę i poczucie wyobcowania można w pewnym stopniu przezwyciężyć.

Jeśli chodzi zaś o realizację marzeń, trzeba chociaż spróbować.

Polecam uwadze!