wtorek, 6 grudnia 2011

Michaił Bułhakow, „Mistrz i Małgorzata”



Kiedy po dłuższym czasie bierze się do rąk książkę, do której miłością zapałało się przy pierwszej lekturze, można mieć pewne obawy. Że gust się zmienił, że wyrosło się z jej magii, że drugie spotkanie nie będzie już takie świeże i nie będzie w stanie aż tak zauroczyć.

W moim przypadku obawy te z całą pewnością nie obejmują  „Mistrza i Małgorzaty”, mojej – przyznaję – ukochanej powieści. Książka Bułhakowa jest dla mnie czymś absolutnie wyjątkowym i niesamowitym, tym bardziej, że właściwie trudno mi uchwycić, na czym dokładnie polega jej odmienność od wszystkich innych połkniętych przeze mnie historii. Jest po prostu perłą o niezwykłym kształcie.

 Rosja, lata 30., Patrairsze Prudy. Poeta Iwan Bezdomny oraz Berlioz, redaktor naczelny, rozmawiają na temat najnowszego dzieła tego pierwszego, w którym, jak podkreśla redaktor, Jezus wyszedł poecie „zbyt żywy”. Mężczyźni spotykają dziwnego nieznajomego i wdają się z nim w rozmowę na temat Boga. Ku ich zdziwieniu, nieznajomy („pewnie jakiś wariat” lub cudzoziemiec) przemawia, jakby miał okazję oglądać ostatnie chwile Jezusa. Woland (bo takim imieniem bohater się posługuje) przepowiada Berliozowi śmierć (bowiem Annuszka wylała olej) przez ucięcie głowy. Istotnie, redaktor ginie w wypadku z udziałem tramwaju.
– Panowie jesteście ateistami?!
– Tak, jesteśmy ateistami.
– Och! Jakie to cudowne!
Czarujący nowy znajomy Berlioza i Bezdomnego jest... szatanem, a zarazem bohaterem pozytywnym – jak zepsuta musi być Moskwa, skoro nawet Zły okazuje się na jej tle kimś dobrym...? Oto pytanie, które (choć nie zawsze w pełni uświadomione) towarzyszy czytelnikowi podczas płynięcia przez kolejne strony z Wolandem, kotem Behemotem, (znaki szczególne: rozmiar wieprza, umiejętność mówienia i chodzenia na dwóch łapach. Zainteresowania: wódka, karty i gwizdanie), Asasellem, Korowiowem i Hellą, o tytułowych Mistrzu i Małgorzacie już nie wspominając. Do szatańskiej szajki nie sposób się nie przywiązać i naprawdę żal się z nimi rozstać.

Obfitość wątków w „Mistrzu i Małgorzacie” może przytłoczyć kogokolwiek, kto podjąłby się próby streszczenia arcydzieła. Mamy tu z jednej strony historię miłości Mistrza oraz Małgorzaty, przygotowania do balu u szatana i karykaturalny portret moskiewskiej rzeczywistości lat 30., a z drugiej: powieść w powieści – spaloną (czyżby? wszak „rękopisy nie płoną”) książkę Mistrza o Poncjuszu Piłacie.

W białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika, posuwistym krokiem kawalerzysty, wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan pod krytą kolumnadę łączącą oba skrzydła pałacu Heroda Wielkiego wyszedł procurator Judei Poncjusz Piłat...
Absurd i groteska, towarzyszące karygodnym, ale zarazem przecież niesłychanie zabawnym wyczynom trupy Wolanda (która w końcu doprowadza do obłędu pół Moskwy), służą przede wszystkim krytyce stalinizmu i ośmieszeniu biurokracji (nie dziwi więc fakt zakazania i cenzurowania książki Bułhakowa). Inspiracje „Faustem” i wieloma innymi tekstami kultury są do uchwycenia, lecz nie rażą – wręcz przeciwnie, jeszcze tylko dodają dziełu smaczków.

A do przesyconej niezwykłością powieści Bułhakowa po prostu chce się wracać. Nawet przy kompletnym zagubieniu kontekstu historyczno-politycznego, „Mistrz i Małgorzata” ma w sobie tyle magii, że można się zakochać.

Polecam, nie tylko na Mikołajki :)