piątek, 21 października 2011

Oleg Ugriumow, Wiktoria Ugriumowa, „Nekromeron”

 
 
Muszę przyznać, że względem tej pozycji mam mieszane uczucia, głównie przez przesadnie pochwalne recenzje z tyłu. Obietnica śmierci ze śmiechu na każdej stronie nie jest czymś, w co należy wierzyć. O ile w ogóle jeszcze ktoś sugeruje się tego typu reklamami z tylnej okładki...

Pierwsze kilka rozdziałów (czy raczej rozdzialików, biorąc pod uwagę ich przeraźliwą krótkość) to - przynajmniej w moim odbiorze - kompletny chaos: zadzierzgnięcie na raz kilku wątków, które później będą się krzyżować, przeplatać, wybiegać w przyszłość, cofać się... Z pstrej zbiórki wynurza się z tego całkiem przyjemna plątanina, nieraz dająca czytelnikowi domyślić się tego czy owego. Oczywiście, jeżeli nie oczekuje się niczego szczególnie ambitnego. I pozwala przyzwyczaić się do stylu autorów. Nekromeron chyba w założeniu miał być lekturą łatwą, lekką i przyjemną. Właściwie, słowem, które określa ją najlepiej, jest sympatyczna.

Pomysł nawet zachęcający. W kraju rządzonym przez rozrzutnego króla Juliena Dobrodusznego dojrzewa bunt. Doradcy króla postanawiają stłumić niezadowolenie społeczne, napadając na ziemię królewskiego kuzyna - bogatego księcia da Kassar, wywodzącego się ze sławnego rodu Nekromantów. Plan wydaje się idealny - matka księcia całe życie trzymała go z dala od ojcowizny - młody Zelg nie ma zatem pojęcia o czarnej magii, w dodatku deklaruje się pacyfistą. Dopiero przybywa do swoich włości, by zmierzyć się z dziedzictwem i własną mocą. Między innymi za sprawą rozsiewających plotki gazet wkrótce ma po swojej stronie arcyciekawą armię. Zresztą, wojna to nie jedyny problem młodego księcia...

W świecie Nekromeronu postaciami pozytywnymi nie są ludzie, a minotaury (nawet w mini), troglodyci, wilkołaki, gorgonidy i inne tego typu stworzenia, każde ze swoją filozofią życiową i/lub bojowym toporkiem bądź czymś w tym guście. Historię łyka się szybko i ze smaczkiem (jeśli zapomnieć o tym, że miast obiecywanych wybuchów śmiechu zaserwowano nam po prostu uśmiech). Osobiście na początku cholernie mnie wkurzały cytaty i aforyzmy przerywające co jakiś czas narrację. Rozumiem motto na początku książki czy rozdziału, ale Twain czy Shaw pojawiający się (zwłaszcza w pierwszych rozdziałach) z irytującą częstotliwością nasuwają podejrzenie, że autorzy nie dobierali pasujących sentencji dla urozmaicenia formy, ale kroili fabułę pod upatrzone wcześniej złote myśli.

Jeżeli ktoś zdecyduje się sięgnąć po tomiszcze, zachęcam do wnikliwego przestudiowania taktyki Takangora, wyłożonej przy kolacji. Zwłaszcza pierożka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz