piątek, 21 października 2011

Brandon Sanderson, „Siewca wojny”




Gdybym nie spotkała się wcześniej z Sandersonem przy okazji lektury „Elantris” z całą pewnością nie kupiłabym ciemnego, opasłego tomiszcza, tym bardziej, że — poza tytułem — również grafika okładki nasuwa skojarzenia z Kossakowską. Blady typ o długich, ciemnych włosach, miecz w ręku… Nie chcę kolejnego Anioła Zniszczenia, kolejnego Abbadona. „Było!”

      Powtórzę po raz kolejny starą, wyświechtaną radę — nie oceniajcie książek po okładkach. Sprezentowane mi kiedyś „Elantris” — to pamiętałam — na swój sposób oczarowało mnie nie tylko historią, ale przede wszystkim kreacją świata. W wypadku „Siewcy wojny” potajemnie liczyłam na to samo.

      Doradcy Dedelina, króla Idris — małego państwa leżącego w górach — nie mają wątpliwości: wojna z potężnym Hallandren wisi na włosku. Władcy silniejszego z państw wciąż uznają Idryjczyków za rebeliantów, w dodatku kontrolujących najważniejsze, strategiczne dla handlu przełęcze górskie. Co więcej, czczący Powracających władają bronią, której nigdy nie odważyliby się dobyć ich religijni przeciwnicy.

      Mija dwadzieścia lat od momentu podpisania układu, zgodnie z którym córka Dedelina ma zostać posłana na dwór w T’Telir i poślubiona Królowi-Bogu, Susebronowi — potworowi, któremu musi dać syna. Najprawdopodobniej wysłanie dwudziestoletniej Vivenny do Hallandren wcale nie zapobiegnie wybuchowi konfliktu zbrojnego, ale Dedelin nie może sobie pozwolić na niedotrzymanie warunków umowy — Idris jest zbyt słabe. Cenne jest wszystko, co może pozwolić wojsku zyskać na czasie.

      Jednak Dedelin w ostatniej chwili zmienia zdanie — (pod wpływem emocji, do których przed samym sobą przyznaje się ze wstydem) zamiast najstarszej córki, która przez całe życie gotowała się do wypełnienia swojego przeznaczenia, wysyła najmłodszą, kompletnie zaskakując nie tylko sąsiadów, ale i własnych ludzi, z Vivenną i niepokorną Siri włącznie. I tak, zaskoczona i przerażona Siri trafia do „pretensjonalnej” stolicy Hallandren, kraju, w którym ożywia się martwe przedmioty, czci stąpających po ziemi bogów i który — w przeciwieństwie do jej ojczyzny — jest bajecznie kolorowy.

      Przyznam, że na początku czytelnikowi może być trudno połapać się w zawiłościach stworzonego przez Sandersona świata. Świata, który przypomina sieć, w której przeszłość splata się z przyszłością, polityka — z religią, religia — z historią, a wszystko to spaja coś, co autor nazwał BioChromą. W Hallandren i Idris nie ma czegoś takiego, jak tradycyjna magia, tylko BioChroma — rodzaj siły, której używać można do Rozbudzania i która — w większych ilościach — wyostrza zmysły posiadacza. To ona jest swoistą gwarantką ustroju. I — jakkolwiek dziwnie to brzmi — w książce wszystko to ma sens.

      Jeżeli istnieje coś takiego jak fantastyka dyplomatyczna, „Siewcę wojny“ z całą pewnością można zaliczyć do tego podgatunku. Fabuła powieści obfituje w spiski i intrygi, także w zaskakujące zwroty akcji — i nie są to puste frazesy, którymi recenzent zachwala książkę, wierzcie mi. W „Siewcy” nic nie jest takie, jakie wydaje się na początku.

      Vivenna, wściekła na ojca, rusza siostrze na ratunek, Siri, traktowana w pałacu męża jak naczynie na dziecko, napotyka dziwne problemy w sypialni, dodatkowo po T’Telir krąży niechlujnie ubrany człowiek z czarnym, magicznym mieczem. Człowiek, którego nienawidzą, a po trosze i lękają się nowi opiekunowie Vivenny, a który już na początku powieści narobił sporo zamieszania…

      Ach, prawda, są jeszcze powiązani licznymi układami bogowie, z których jeden — Dar Pieśni — w ogóle nie wierzy w swoją boskość. Ani w to, że przed śmiercią był dobrym człowiekiem.

      Pajęczynowatość struktury „Siewcy wojny” ma w zasadzie tylko jedną wadę — nie sposób zbyt mocno ciągnąć za nitki, żeby nie porwać sieci — tak samo ja nie jestem w stanie zdradzić zbyt wiele z fabuły czy szczegółów świata bez szkody dla przyszłego czytelnika.

      I tego właśnie nie potrafię przeboleć, gdyż polecam książkę z całego serca. Ponad 600 stron wciągającej lektury, stylem lekkim, językiem dobrym, z pomysłem i właściwą już (choć po dwóch pozycjach może oceniać nie powinnam) autorowi dbałością o szczegół. W dodatku wydane dobrze (a ci, którzy mnie znają, wiedzą, że należę do osób czepialskich pod tym względem), marginesy nie są zbyt szerokie, czcionka nie męczy wzroku, błędów poważniejszych również nie znalazłam.

      Podsumowując, nawet, jeśli charakter któregoś z bohaterów czasem może czytelnikowi działać na nerwy, warto.

      Patrzę na okładkę i patrzę… I właściwie trudno jest mi nawet powiedzieć, kogo ma przedstawiać — i to jedyne moje zastrzeżenie pod adresem wydawnictwa MAG. Najlepiej, kiedy będziecie już mieli tomiszcze w rękach, owińcie je jakimś papierem, zwłaszcza, że tył książki może Wam popsuć całą zabawę, niestety.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz